16 października 2017

Plan (nie)idealny.


Wiesz jak to jest...? Gdy wszystko się wali...? 
Jak sobie z tym radzisz...? Co wówczas robisz...?


Jestem introwertykiem. Zawsze byłam. W samotności ładuję baterie. I nigdy mi to nie przeszkadzało. Przeszkadzało to moim bliskim. Więc kiedyś, sto lat temu, znalazłam na to sposób. Oswoiłam swoją samotność w oczach innych ludzi. Nie izoluję się. Ja przecież tylko piszę. O ch*** Wam chodzi.

Pisanie zawsze było moim sposobem na poukładanie skłębionych myśli i wyrzucenie złości. Sposobem na tajfun w sercu. 
Pisanie było moją terapią. 

Na blogu piszę głównie kiedy mi źle, gdy nie potrafię inaczej ułożyć swoich myśli. Obiecywałam sobie miliard razy, że mój blog będzie miejscem pozytywnym. Miejscem ładowania baterii. Ale nie potrafię przemilczeć tego, co szaleje w moim sercu. Bo tak jest mi łatwiej. W emocjach, słowa łatwiej spływają na klawiaturę i czuję oczyszczenie ze wszystkich złych emocji, które w sobie nagromadziłam.

Fakt, że na blogu przez blisko rok nie działo się wiele - nie oznacza więc wcale, że mam nudne życie. Po prostu blogowanie było i jest moim lekarstwem na depresję - wlewam w nie wszystkie swoje stłamszone i chore emocje, których nie chcę pokazać światu.


Wiecie, ja zawsze myślałam, że miałam plan na siebie. 
Na swoje życie, na małżeństwo, na macierzyństwo. 
Plan idealny. 


Myślałam, że macierzyństwo to nieustanna przygoda, odkrywanie swego dziecko każdego dnia, wciąż na nowo. Miał być śmiech, beztroska i nieustanne szczęście. Miałam być mamą jak z kolorowych reklam w prasie. Spokojną i uśmiechniętą.

Idealną żoną, kochanką i przyjaciółką. Taką, która jest partnerem w relacjach, wspiera, rozumie i kocha niezależnie od wszystkiego, co się wydarza. Podziwianą i jedyną. 

Kobietą potrafiącą pogodzić pracę na etacie, rozwijanie swych pasji, wychowywanie dziecka, wspieranie męża i zajmowanie się domem.

Takie były moje wyobrażenia. A potem zdarzyło się życie.
Albo po prostu, dorosłam.





4 komentarze:

  1. Anonimowy10/17/2017

    Wiem jak to jest, gdy wszystko się wali. Prawdziwą rodzinę mam , bo oboje z mężem do 1997 nie mieliśmy. Mimo wielkiej
    porażki 10 lat temu, jesteśmy silniejsi. A może dzięki niej. Każde zdarzenie jest po coś. A cały sens kryje się w słowach synka: nie mogłem urodzić się w lepszej rodzinie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te słowa. Ja nadal wierzę, że każdą porażkę można przekuć w sukces. Najtrudniej chyba znaleźć w sobie siły na dalszą walkę, strach przed rozczarowaniem bywa jednak miażdzący.

      Usuń
  2. Ideały nie istnieją. I chyba większość kobiet/ mam/ żon się o tym w pewnym momencie swojego życia boleśnie przekonuje. Ściskam:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolałam jednak wierzyć w bajki. I szczęśliwe zakończenia. Zderzenie z rzeczywistością bywa jednak bolesne.
      Ale podobno - co nas nie zabije... ;)
      Buziaki :*

      Usuń