W tym tygodniu, dokonałam jakże pasjonującego odkrycia :
Im więcej narzekam, tym więcej piszę.
Taka już moja przypadłość, że jeżeli wszystko układa się po mojej myśli - cierpię na chroniczny brak weny. Bo o czym niby mam pisać...? Nikt nie chce czytać o pięknej pogodzie, czy cudownym samopoczuciu. Posty muszą obfitować w dramat, narzekanie i niezadowolenie.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że narzekanie to domena... wszystkich. Nie Polaków, nie Niemców, ani Anglików. Po prostu ludzkość lubi sobie pomarudzić. Gdyby kiedykolwiek odbyły się mistrzostwa świata w narzekaniu, to mielibyśmy prawdziwe problemy z wyłonieniem zwycięzcy.
Lubimy ponarzekać, ale to nic złego. Taką mamy mentalność, że jeżeli ktoś się chwali to dobrze, bo nie musimy się wysilać z tym, że mają lepiej. My zawsze musimy mieć gorzej. Więc trudniej jak ktoś ma źle. Ciężko to przebić. Wiadomo, trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona, żona sąsiada zgrabniejsza, samochód szybszy.
Jeżeli zaś chodzi o mnie - powodów do narzekań znalazłabym całe mnóstwo - poczynając od zimnego kaloryfera i nieszczelnych oknach, a na delegacji Męża kończąc (ów "Mąż", wybył do Regensburga na 3 dni i 3 noce, zostawiając swą biedną, przeziębioną żonę samą, w stanie całkowitego rozkładu emocjonalnego, ot, co!)
No ale cóż.
Na swoim własnym i osobistym blogu, nie muszę przecież RZYGAĆ TĘCZĄ.
Chociaż... Zakładając go dwa lata temu, przysięgłam sobie, że postaram się ograniczyć narzekanie do minimum, ale na Boga!!! Nie da się pisać stale o "cukierkowatości" życia.
...taka prawda - mnie również marudzi się łatwiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz